Za każdym razem delikatnie przecieram dłonią czarno-białą fotografię. 
Z kamiennych ramion zdejmuję pajęczyny. Gdy stoję twarzą twarz z tobą, za twoimi plecami widzę taflę jeziora. W głębi, między drzewami chowa się biała kaplica. Ciągle dziwię się dacie. Dwudziesty piąty listopada – Katarzynki. Już dziesięć lat jak nie obchodzę imienin tego dnia. Nie lubię tłumów, nie lubię tłoku, ale jutro tam pojadę, bo …wypada? Bo wszyscy idą? Bo taka tradycja? Nie. Pojadę tam, bo w każdym moim sprzeciwie dla " tak trzeba , tak wypada" słyszę niewypowiedziane: "Gdy nas zabraknie, też nie przyjedziesz?"
Coraz uważniej przyglądam się twarzom rodziców. Od jakiegoś roku, widać na nich czas, który ucieka. Wcześniej, gdy byłam młodsza śmierć była abstrakcją. Nawet wtedy, gdy poznałam anioła z dziesiątego piętra, ta śmierć była wbrew pozorom bardzo daleko; mimo, że o krok.
Nie wierzę w duchy. Dziesięć lat temu, myłam kubek. Nagle wypadł mi z rąk i głośnym hukiem uderzył
Coraz uważniej przyglądam się twarzom rodziców. Od jakiegoś roku, widać na nich czas, który ucieka. Wcześniej, gdy byłam młodsza śmierć była abstrakcją. Nawet wtedy, gdy poznałam anioła z dziesiątego piętra, ta śmierć była wbrew pozorom bardzo daleko; mimo, że o krok.
Nie wierzę w duchy. Dziesięć lat temu, myłam kubek. Nagle wypadł mi z rąk i głośnym hukiem uderzył
w dno zlewu. Nie rozbił się, ale ten dźwięk był bardzo dziwny, nadspodziewanie głośny. Spojrzałyśmy na siebie z mamą. Zegar kuchenny pokazywał godzinę 11.04. Za chwilę rozkrzyczał się telefon. Dzwonili ze szpitala. Był dwudziesty piąty listopada.
Zwyczajnie mi cię brak…
Zwyczajnie mi cię brak…
2008 
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jesteś.To wystarczy.